Lata lecą…

Grudzień, a konkretnie święto Świętego Mikołaja przyniosło przełomowe wydarzenie w naszej rodzinie, ale szczególnie w sportowej karierze Dawida – pierwsze zawody Judo. Kilka słów i dramatyczne filmy już zamieszczaliśmy 🙂

Z tego też czasu pochodzi kilka zdjęć w naszej galerii ze zwiedzania nowego i pobliskiego (dla naszego – wówczas przyszłego – miejsca zamieszkania) lasu na granicy Otwocka i Karczewia. Mieliśmy ochotę i okazję odpocząć nieco od zgiełku przygotowań do remontu domu i przeprowadzki doń. Były potem dni, gdy z tęsknotą wspominaliśmy miłe, spokojne, leniwe popołudnie spędzone na świeżym powietrzu w otoczeniu drzew.

W drugiej połowie grudnia działo się wiele. Poczynając od finalizacji spraw związanych z zakupem domu, po przygotowania do przeprowadzki. Z jednej strony jest to dobra okazja do przyjrzenia się stanowi posiadania i pozbycia się nadmiaru “bagażu”. Z drugiej – nikt w naszym domu nie lubi tego robić za często, a w okresie ostatnich trzech lat to nasza trzecia przeprowadzka – niezła średnia ! 🙂 Tak czy siak trzeba to było zrobić i pogodzić z przed-przeprowadzkowym sprzątaniem / porządkowaniem domu, przy bolesnej świadomości, że remont może zniweczyć wiele naszego wysiłku. W sumie dobrze, że nie wyobrażaliśmy sobie wówczas, jaka będzieprawdziwa skala tego obracania naszego dzieła w niwecz, bo chyba przeprowadzilibyśmy się nawet bez zamiecenia przedpokoju. Póki co jeszcze błogo nieświadomi dokończyliśmy sprzątanie tuż przed Bożym Narodzeniem i świętowaliśmy radośnie Narodziny Pana z naszymi najbliższym u dziadków Mazanów, którzy zaproponowali organizację tegorocznej Wigili u nich.

Między Świętami a Sylwestrem faktycznie i fizycznie rzuciliśmy kotwice na redzie (no, bo do portu powoli wchodzimy dopiero teraz – z dnia na dzień). I tak sobie oswajaliśmy teren, niechętnie jednak rozpakowując się, do uroczystości Objawienia Pańskiego. To była dla nas kolejne, przyjemne wytchnienie i radosne świętowanie na Orszaku Trzech Króli (jak co roku) w styczniowy, mroźny i słoneczny dzień. Niestety przeziębienie kazało Dawidowi zostać w domu, ale reszta – w anielskich nastrojach i niektórzy takichże strojach – udała się na Orszak. To najpiękniejsze wydarzenie uliczne roku skupiło wielu ludzi, tak uczestników jak i gapiów, a nam pozwoliło przedłużyć sobie jeszcze radość narodzin Jezusa.

Od 7 stycznia zaczął się remont i działo się naprawdę – to była istna walka o przetrwanie, o zachowanie czystego kawałka podłogi czy uchronienie bielizny (tej w szafkach, nie na ciele – na szczęście) przed wdarciem wszędobylskiego pyłu z wyburzanych ścian lub szlifowanych gipsów. W zasadzie zaczęło się już kilka dni wcześniej, ale z perspektywy czasu (i w porównaniu do zasadniczego remontu) nie oceniam prac przy zrywaniu boazerii jako “wielkiego remontu”. Fakt, nachetaliśmy się z dziadkiem Wojtkiem jak konie na westernie, ale to jednak jeszcze nie było TO. Myślę, że z remontu oprócz brudu warto zapamiętać i wspominać familiarną atmosferę. Ekipa składała się bowiem z wujka Marka, jego dobrego kolegi Bartka (znanego dzieciom z wakacji) i jeszcze jednego pracownika, który choć “nowy w stadzie” to został szybko przyjęty jak swój i dosyć szybko minęło skrępowanie wzajemną obecnością. Remont trwał trzy tygodnie i było to naprawdę wyzwanie, by rano “zdobyć” czyste ciuchy do wyjścia do pracy, przedszkola, szkoły czy choćby do sklepu. Niemniej skończył się na etapie zakończenia najgrubszych prac, zamknięcia robót na parterze i częściowo piętrze i dał nam najradośniejszy z możliwych owoc – łazienkę z wanną 🙂 Doceni to tylko ktoś, kto – jak my – mieszkał przez półtora roku w domu wyposażonym wyłacznie w kabinę prysznicową. Dzieci i rodzice wytęsknieni do wskoczenia po szyję w gorącą wodę powitali ten nowy element wyposażenia z wielką radością.

Remont nie spełniałby swojej funkcji, gdyby nie był okazją do współpracy całej rodziny. W naszych dzieciach chęci przeważały nad możliwościami i mnie to bardzo pociesza, że lubią pracować razem i podejmować się nowych wyzwań. Jedna z takich okazji nadarzyła się przy okazji malowania sypialni naszej (i Marysi – na czas jakiś ;-)). Zresztą już wcześniej spisali się dzielnie, pomagając mi przy skręcaniu mebli łazienkowych – naprawdę wówczas bez taryfy ulgowej składali, skręcali, dociskali etc. Tym razem także oczekiwali “zlecenia” poważnego. Dostali więc wałek, kuwetę i zaczęło się. Mimo słabych (jak do tej pracy) ramion, radzili sobie całkiem nieźle. O, jak bardzo chciałbym widzieć u nich taką determinację przy okazji np. sprzątania zabawek lub przygotowania pracy domowej do szkoły 😉 Szło całkiem składnie i pracowało nam się w dobrej atmosferze. Jedyne, co trochę kulało, to tempo prac, ale wyglądało na to, że jestem jedynym, który ma z tym jakikolwiek problem 🙂 Sytuację uratował film o dinozaurach, którego oglądanie dzieci z mamą zaplanowały już kilka godzin wcześniej (film w TV, a więc na konkretną godzinę). Dzięki temu pociechy zakończyły współpracę z poczuciem spełnienia – pracowali wszak tyle, ile tylko mogli, a ja z nadzieją, że jeszcze zdążę z robotą przed północą, przystąpiłem do malowania 🙂

Dodaj komentarz