Dzisiejszy dzień zaplanowałem (a jak zaplanowałem, to na pewno coś nie poszło – to chyba jasne, c’nie?) na tapetowanie pokoju dziewczynek.
Dwie ściany – boczne, krytycznie oświetlane z okna oraz oświetleniem bocznym są tak parchate, że uznałem malowanie ich za nieporozumienie. Pozostało więc gipsowanie albo tapeta, a że i tak jedna ściana miała być w tapecie, to po prostu nasz pomysł splagiatować postanowiliśmy na ścianie przeciwległej. Wszystko było przygotowane – tapeta (oczywiście z zapasem – hłe hłe), klej, narzędzia, zapał do pracy (w miarę).
Magda zabrała całą ferajnę na słoneczny, ciepły, pierwszowiosenny spacer, więc ja mogłem z energią i bez rozproszeń przystąpić do tego wiekopomnego dzieła.
Pierwsze schody pojawiły się tuż po rozpoczęciu. Co chwila okazywało się, że czymś tam pracowało się wygodniej (lub bezpieczniej). Dlatego na polu bitwy szybko pojawiła się stara półka (jako podkład do cięcia), sztywna miarka (no fakt, tej rozwijanej zabiłem sprężynę nim na poważnie rozpocząłem pracę), pędzle itp. Nie zabrakło oczywiście budowlanego boomboxa, którego funkcję dzielnie pełnił mój “niedozajechania” telefon – Samsung Galaxy S2.
Po pierwszym uciętym brycie spotkało mnie zaskoczenie. Oczywiście można byłoby go uniknąć, ruszywszy wcześniej mózgownicą lub czytając więcej na temat tapetowania. Okazało się bowiem, że wybrany przez nas wzór ma taki deseń, że trzeba trochę nagimnastykować się z dopasowaniem sąsiednich brytów i to był moment, kiedy złudzenie o odpowiednim zapasie materiału prysnęło jak bańka mydlana. Początki też były trudne z tego względu, że ostatnio (i jedyny raz w życiu) tapetowałem 10 lat temu i nie mam w tym biegłości. Odpowiednie pasowanie, przycinanie, a przede wszystkim obchodzenie z tapetą by jej nie połamać czy pobrudzić (za bardzo) kosztowało wiele uwagi i ostrożności, a co za tym idzie – czasu. Po kilku cięciach szło już lepiej, ale ciągle w głowie pulsowała myśl “nie starczy materiału”. No i faktycznie – z jednej strony zabrakło, a z drugiej był nadmiar dużych pasów tapety, na które nie miałem pomysłu. Po konsultacjach z Inwestorką (małżonką) doszliśmy do wniosku, że zamiast gnać do najbliższego L&M podejmiemy ryzyko naklejenia dwóch pasów w pionie. Cóż, być może samo naklejanie będzie przyjemne i proste, ale równe docięcie…. sztuki plastyczne nie były nigdy moją mocną stroną.
Po wielu perturbacjach udało się poprzycinać bryty na cały pokój, przy czym… czekają one na lepsze popołudnie naszej najmłodszej. Marysi dziś dokuczały trzewia i jej niepokój przekładał się na dezorganizację działania całej familii. Ostatnio znajomy spytał mnie podczas rozmowy telefonicznej “jaki macie patent, na ogarnięcie czwórki dzieci?”. Heh… no, nie bardzo mamy. Uczciwie mu to powiedziałem, ale dzisiejsze popołudnie powinno posłużyć za idealną ilustrację tego stanu rzeczy, gdy tapety czekały na mnie (i się nie doczekały), Marysia wypłakiwała żale w ramiona Madzi, starszaki potrzebowały sprawdzenia prac domowych, pomocy w ćwiczeniach gitarowo-skrzypcowych, a Szymon nie dawał za wygraną i bardzo chciał grać na komputerze (uparł się i nie odpuszczał, nawet alternatywny tablet go nie zadowalał). Dało to możliwość bardziej twórczego wykorzystania czasu przy nauce liter z Bolkiem i Lolkiem (“Bolek i Lolek – ALFABET i nauka czytania” od AIDEM Media) choć wymagało zaangażowania starszego rodzeństwa do pomocy Szymonowi.
Finał był taki, że wszystko – prócz tapetowania – znalazło swój właściwy czas i miejsce tego dnia. Nawet wieczorem udało nam się z Dawidem wrócić do tradycyjnego giercowania taty z synem i ruszyliśmy na nowo do walki ze złym Sauronem, uzbrojeni w odważne serca młodych Hobbitów 🙂
Poniżej zamieszczam zdjęcia z warsztatu, w którym przygotowywałem tapetę do naklejania i prócz optymalnego dostosowania chcę zostawić dwie rady czytelnikom:
– naprawdę przemyślcie odpowiedni zapas tapety 🙂 warto przepłacić o jedną rolkę niż potem żałować
– klej rozpuszczajcie już naprawdę w ostatniej chwili – życie jest pełne niespodzianek 🙂