Ostrzenie piły na rowerze – frajda na maksa!

Mimo wcześniejszej obietnicy o Rzymie napiszę “później” ponieważ był to czas bardzo złożony, bogaty i wymagający zilustrowania różności poprzez zdjęcia, a te – wciąż czekają na przetworzenie.

Dziś będzie o mojej pierwszej poważnej wyprawie w teren na rowerze, który dosiadam od roku. Zakładałem, kupując go, że w terenie będę spędzał 20-30 procent jazd, a reszta po ścieżkach / ulicach. Wówczas nie wyobrażałem sobie, że będę jeździł rowerem do pracy, a do tego tak często. Nie uwzględniałem też, że czasu na rower popołudniami zupełnie zabraknie, ani też, że któraś z latorośli oprotestuje trial. W efekcie 99,999% czasu spędzam na asfalcie.

Dziś powiedziałem temu stanowcze NIE!

Od wczoraj zastanawiałem się jaką aktywnością fizyczną urozmaicić sobie dzień – rozważałem poranne bieganie (ok. 40-60 minut) i rowerowy wypad w teren nad Świder. Jeszcze rano nie byłem pewien na co się zdecydować, szczególnie biorąc pod uwagę kolejne dni i możliwości zagospodarowania czasu na wysiłek fizyczny. Nagle wybór stał się prosty, gdy postawiłem sprawę następują – “jeśli nie dziś wyskoczysz nad Świder na off-road to kiedy”? A potem dorzuciłem pytanie “czemu szkoda Ci czasu na taką długą wyprawę skoro dziś niedziela, czas odpoczynku i chwalenia Pana, a więc i tak za robotę się nie bierzemy?” W ten sposób system został nastrojony na odpowiednie działanie 🙂

Przygotowania polegały na tym, że zdjąłem z roweru zbędne ozdoby, które mógłbym po drodze zgubić lub mogłyby nieprzyjemnie hałasować. Zdecydowałem się zostawić błotniki, które – jak się potem okazało – po paru minutach jazdy (po asfalcie) zaczęły mnie irytować postukiwaniem o bagażnik (bo na co dzień mam na uszach słuchawki i nie słyszę tego), jednak dzięki temu mniej się ubrudziłem zarówno piachem jak i… no – o tym za chwilę 🙂

Wyznaczyłem zasadniczą trasę trialu na ścieżkę wzdłuż Świdra, zaczynając od trasy lubelskiej, a skończywszy na Wiśle. Jak się potem okazało, odcinek od mostu do Otwocka do Wisły wcale nie jest taki fajowski, ale to już była sprawa honoru, by dojechać. Sama końcówka nad Wisłą jest fajna, a widok wynagradza wcześniejsze grzęźnięcie w piachu. No, ale po kolei…

Zaczęło się od równej rozgrzewki, by dojechać z domu do skrzyżowania dróg 17 i 721. Te 10 kilometrów z hakiem zrobiłem całkiem dobrym tempem i czułem się rozgrzany i zadowolony. Lekki zawód spotkał mnie, gdy pakowałem się do lasu na właściwą trasę, bo okazało się, że Endo potraktowało mój dotyk jako zły i się nie włączyło przy domu.

Ostatnia regulacja poziomu płynów w organizmie, podczas której oblazły mnie okoliczne mrówki (nie zauważyłem ich wcześniej, albo dopiero podwyższona zawartość azotu w glebie tak je bojowo nastawiła) i ruszyłem. Początek był spokojny, bo i trasa “w miarę równa” i prędkości starałem się nie rozwijać za dużej. Po dwóch minutach zaczęła się jednak naprawdę wspaniała zabawa – sporo drzew, zakręty, piasek, korzeń, unik, przechył….o! Poczułem, że zaczyna mnie to wkręcać. Musiałem jednak troch opanować mój entuzjazm, a przynajmniej jego zewnętrzne objawy, bo w lesie jednak lata trochę owadów i otwarta, roześmiana japa była dla nich doskonałą przystanią. Postanowiłem jednak nie wchodzić z komarami, muszkami i pszczołami w tak zażyłe relacje i zamknięcie japy postanowiłem kontrolować. Po kilkuset metrach tej przygody zacząłem doceniać zalety roweru, a szczególnie przedniego amortyzatora i opon. O tak – te spisały się dziś na medal, zarówno podczas szybkich przelotów przez luźne piachy jak i wspinania się na różnych podjazdach. Nie wspominam o ich skuteczności podczas hamowania, bo i ta była bardzo pomocna podczas leśnych harców. Zatem z minuty na minutę zaczynałem się rozkręcać i w zasadzie z uroków Mieni, a potem Świdra korzystałem o tyle, o ile jechałem ścieżką na krawędzi parowu, w którym one płynęły. Adrenalina wówczas pulsowała w żyłach, ale przyznam, że większa część trasy prowadziła jednak w bezpiecznej odległości od urwiska, a i tak emocji nie brakowało. Ciągłe manewrowanie kierownicą i dostosowywanie prędkości, a także wysiłek w kręcenie wymagały sporej koncentracji i całkowicie mnie pochłonęły. Nawet nie przypuszczałem, że przyniesie mi to tyle radości i da tak skuteczne odprężenie.

Nie obyło się przy tym bez rozmaitych przygód, ale myślę, że ten wpis i tak jest już dłuższy niż planowałem, więc je opiszę w postaci kilku punktów / spostrzeżeń / porad / ostrzeżeń dla siebie samego na przyszłość oraz dla innych, którzy planują wypad rowerem w teren nieco bardziej 😉 wymagający niż ścieżka przy Wale Miedzeszyńskim. Zapewne osoby bardziej obeznane z jazdą w terenie będą miały niezłą bekę, ale co zrobić 🙂 Aha, poniżej też zaznaczę, z którym spostrzeżeniem wiąże się własne bolesne doświadczenie, a z którym nie 🙂

Zatem:

  1. Zawsze, absolutnie, zakładaj na takie wyprawy odpowiednie zabezpieczenia, a więc co najmniej kask i rękawice.
  2. Jeśli przejeżdżasz przez jakieś chaszcze, rozrośnięte krzewy i myślisz, że na klatę (albo czachę) weźmiesz liście, to wyobraź sobie, że liście rosną na cieńszych lub grubszych gałęziach. Wiem co mówię, a poza tym patrz punkt 1.
  3. Pokrzywy rosną w lesie i siedząc na siodełku nie jesteś poza ich zasięgiem. Wiem to na pewno!
  4. Jeśli mknąc ścieżką, planujesz unikać pokrzyw, to lepiej sobie odpuść albo możesz mieć kłopoty, gdy ścieżka będzie na brzegu urwiska. Brałem pokrzywy na golenie.
  5. Przy sporej prędkości lepiej uwzględniaj, że różne przeszkody są bliżej Twego obrysu niż myślisz. Wiem co mówię, a poza tym patrz punkt 1.
  6. Jeśli w poprzek jest zwalone drzewo i musisz przejechać pod nim, to wykazuje ono mniejszą elastyczność niż mniejsze krzaki i nawet jak się mocno złożysz na kierownicy, to możesz grzbietem się obetrzeć. Tak bywa.
  7. Jeśli masz jakąś wątpliwość, czy zmieścisz się pod takim drzewem, to naprawdę będzie lepiej zejść z roweru niż zderzyć się z taką kłodą.
  8. Absolutnie najgorszym pomysłem jest złożyć się w ten sposób, że głowę wywieszasz przed kierownicą, a klata zostaje za nią. Ewentualne zaklinowania się między widłami o drzewem to nie jest wymarzony sposób zakończenia przejażdżki. Było blisko, a poza tym patrz punkt 1.
  9. Inni uczestnicy ruchu na ścieżce – zarówno piesi jak i rowerzyści spacerowi życzą Ci dobrze i potrafią być uprzejmi, a nawet dla Twojego i swojego bezpieczeństwa schodzą z drogi. Warto im wtedy podziękować i wymienić uśmiechy.
  10. Tak, prawdopodobnie mają Cię za wariata, gdy tak lecisz, ale przypomnij sobie jak Ty patrzyłeś na takich kolesi jakiś czas temu.
  11. Jeśli podczas jazdy poczujesz zapach guano, to jest spora szansa, że w nie właśnie wjechałeś. Tak, może się tak zdarzyć.
  12. Uwzględnij to, że jeśli guano spontanicznie przykleiło Ci się do przedniej opony, to równie spontanicznie może ten bieżnik opuścić i zasadniczo nie masz wpływu ani na czas, ani na kierunek lotu. Na trajektorię możesz mieć wpływ przez dostosowanie prędkości, ale to niczego nie zmienia. Na szczęście miałem chusteczki, a poza tym i tak miałem piszczele brudne 😉 A! I to jest ten moment, gdzie kask nie pomaga.
  13. Jeśli podczas przejażdżki dobrze się bawisz, a nagrasz ją na GoPro i pokażesz żonie, to licz si z tym, że wywołasz co najmniej szok, a być może przypomnisz sobie, jak to było w dzieciństwie mieć szlaban na rower. Nie miałem GoPro 🙂
  14. Jeśli rozmiar roweru (np. rama 19″, koła 29″ przy wzroście 176) dobrałeś pod kątem komfortowej jazdy miejskiej, to w terenie Twój kompan może Ci się odgryźć za kilometry poniewierki w najmniej oczekiwanym momencie i w najbardziej niepożądane miejsce 🙂 Na szczęście lekko 🙂

Chyba to tyle, co zapamiętałem w tego wypadu. W kwestii rad oczywiście. Jeśli chcesz moje rady uzupełnić swoimi, to nie krępuj się i wrzuć w komentarzach 🙂

Natomiast najważniejsze dla mnie, że postanowiłem (i zrealizowałem) wybrać się nad Świder. Odłożyłem kalkulację, czy aby tego czasu nie można mądrzej spędzić – pranie zrobić, posprzątać, coś naprawić w domu itp. itd. No i po wszystkim wiem, że wybrałem najlepiej. Ten może nieco szalony przejazd nad Świdrem był naprawdę dobrym treningiem i dał mi przeogromnie dużo radości, więc niż się spodziewałem i naprawdę warto było! Od czasu do czasu taki reset jest bardzo potrzebny 🙂

PS.

Covey mówił o ostrzeniu piły – moja dzisiaj lśni i jest ostra jak brzytwa! No i stąd ten tytuł – pewnie nieco zastanawiający 😉

Dodaj komentarz